pl | en

FELIETON

ZEPSUTY ZEGAR (KIEDY WIELCY MAJĄ RACJĘ)

W high-endzie przyzwyczailiśmy się do takiej myśli: za najlepsze rzeczy odpowiedzialne są nie korporacje, ale mali wytwórcy, hołdujący rzemieślniczym metodom produkcji. Nie zawsze jednak tak jest – o czym opowiada Bartosz Pacuła.

KRAKÓW ⸜ Polska


FELIETON

tekst BARTOSZ PACUŁA
zdjęcia „High Fidelity”


No 239

1 marca 2024

29 WRZEŚNIA 2023 ROKU do sprzedaży, staraniem Warner Music Poland, trafiło pięć albumów hybrydowych płytach SACD; „High Fidelity” mówi o niej ˻ Seria 1 ˺ (wszystkie podkr. w tekście – red.). Zainaugurowały one serię „Polskie Nagrania catalogue selections – Limited Edition SACD Hybrid”, mającą uświetnić 75. urodziny sieci salonów Empik. W skład pierwszej piątki weszły krążki Czesława Niemena: Dziwny jest ten świat, Niemen Enigmatic, Niemen vol. 1 i Niemen vol. 2 (w ramach jednego wydawnictwa zatytułowanego Marionetki), Katharsis oraz Idée Fixe.

⸜ Seria 2. płyt SACD „Polskie Nagrania catalogue selections – Limited Edition SACD Hybrid”

Przedsięwzięcie rodzimego oddziału Warnera bez wątpienia można zaliczyć w poczet najbardziej udanych reedycji w historii nadwiślańskiego rynku fonograficznego. Spełnia wszystkie przesłanki, by określić go mianem highendowego. Jest przemyślane w warstwie koncepcyjnej, na wysokim poziomie stoi także poligrafia, o której Wojciech Pacuła pisał tak:

Wydawca podszedł do nowego projektu wyjątkowo uważnie i z namysłem. A także z rozmachem. Zacznijmy od fizyczności nowych wydań. Płyty przygotowano w klasycznych pudełkach typu jewelbox […]. Aby dodać wydawnictwu ekskluzywności, na płytę nasunięto obi. Przypomnę, że jest to papierowy (tekturowy) element nakładany na grzbiet płyty, na którym nanosi się dodatkowe informacje, inne niż zawarte na okładce, często z tłumaczeniem tytułu i nazwy wykonawcy. „Obi” w języku japońskim oznacza „pas”, co dobrze oddaje charakter tego dodatku. Bo to właśnie japońskie płyty są, niemal bez wyjątku, zaopatrzone w ten kartonik, szczególnie jeśli jest to płyta z tytułem w języku angielskim. […]

Jeszcze ciekawiej jest w środku. Po raz pierwszy w historii polskiej muzyki rozrywkowej, a być może w ogóle polskiej muzyki, w książeczkach opublikowano dokumenty związane z poszczególnymi sesjami nagraniowymi. To spis utworów, zlecenie nagrania, protokół wykonania, czy załącznik ze szczegółowym spisem instrumentów. Są to bezcenne informacje dla każdego fana i badacza spuścizny Niemena. Znajdziemy w nich wiele nowych faktów, włącznie z tym, z ilu ścieżek korzystano w czasie nagrania”.

⸜ WOJCIECH PACUŁA, Czesław Niemen na płytach SACD. Seria 1. Recenzja, → HIGHFIDELITYNEWS.pl, dostęp: 23.02.2024.

Przede wszystkim – w końcu rozmawiamy o muzyce – krążki wydawane przez Warnera świetnie brzmią, przynajmniej na tyle, na ile pozwala na to jakość materiału źródłowego. Laury za ten bezsprzeczny tryumf przypadają Damianowi Lipińskiemu, jednemu z wiodących ekspertów od miksowania i masteringu w Polsce. Co znaczące, Lipiński do każdego albumu przygotował dwa mastery: jeden z myślą o warstwie SACD, drugi dla „zwykłego” CD.

Na pojedynczym desancie Niemena Warner nie poprzestał. Już 20 października, niecały miesiąc od inauguracji serii, do sprzedaży trafiła kolejna partia krążków (˻ Seria 2 ˺). Tym razem półki sklepowe ugięły się pod ciężarem remasterów najważniejszych albumów dla polskiej muzyki rozrywkowej; były to: Cegła Dżemu, eponimiczny debiut Perfectu (tzw. „biały album”), Blues grupy Breakout, debiutancki album Marka Grechuty Marek Grechuta & Anawa oraz najważniejszy album w dorobku grupy NOVI Singers – Novi Sing Chopin.

1 grudnia trafił ostatni, jak dotąd, pakiet audiofilskich hybryd (˻ Seria 3 ˺): Mental Cut Maanamu, Mrowisko formacji Klan, Wołanie o słońce nad światem Dżambli, Cień wielkiej góry Budki Suflera, Krywań, Krywań Skaldów oraz (być może nieco niespodziewanie, biorąc po uwagę charakter pozostałych płyt) Astigmatic Komedy Quintet, czołowe osiągnięcie jazzu okresu PRL.

W akapicie powyżej napisałem „ostatni pakiet”, ale to prawda wyłącznie w momencie przelewania tych słów na papier. Warner już zapowiedział wydanie kolejnych krążków, możemy więc liczyć, że w 2024 roku w tym temacie jeszcze się podzieje.

Prawidła high-endu (nie są wyryte w kamieniu)

INSPIRACJĄ DO NAPISANIA niniejszego tekstu jest refleksja, z którą żyję od kilku miesięcy. Od końcówki września i premiery „Niemenów”, będąc precyzyjnym. Oto Warner Music Poland, wchodzący w skład Warner Music Group, jednej z największych i najważniejszych korporacji fonograficznych na świecie, w niecałe pół roku wykonał tytaniczną pracę przekładającą się na popularyzację formatu SACD w Polsce. Nie tylko okazał się w tym sprawniejszy od Sony i Philipsa (a więc przedsiębiorstw odpowiedzialnych za powołanie go do życia), ale i od tych wszystkich niewielkich, specjalistycznych wytwórni audiofilskich, które na niwie podejścia do sztuki i biznesu nie dzielą z Warnerem zbyt wielu doświadczeń.

Z perspektywy high-endu (szeroko pojmowanego) brzmi to nieintuicyjnie. Kiedy rozmyślamy o najlepszych przedmiotach czy usługach, zwykle na myśl przychodzą nam niewielkie firmy: rodzinne manufaktury, jednoosobowe warsztaty, garstka mistrzów w swoim fachu, którzy nie mają nic wspólnego z korporacyjnym postrzeganiem świata. Są to, zazwyczaj, słuszne skojarzenia.

Zdecydowana większość produktów najwyższej jakości – od japońskich pędzli od kaligrafii po włoskie rowery szosowe – opuszcza niewielkie zakłady produkcyjne, ale prezentujące się znacznie skromniej zakłady. Tak jest i w branży audio. Osoba niezainteresowana tematem zapewne będzie zadowolona z zakupu sprzętu globalnej marki, ale pasjonat sięgnie raczej po coś mniej znanego – i niemal zawsze to „coś mniej znanego” będzie wytwarzane w warunkach rzemieślniczych, nie fabrycznych. Zamiast Denona pojawi się Lumin, urządzenia Sony zostaną zastąpione przez Accuphase’a, Philips ze swoimi wieżami ustąpi miejsca Phasemation.

⸜ Mech Cafe ma w Krakowie już dwie kawiarnie. Czy za sukces finansowy trzeba zapłacić obniżeniem jakości?

Chociaż w filozofii (czy szerzej: naukach humanistycznych) trudno mówić o prawach sensu stricte, uważny obserwator może pokusić się o sformułowanie kilku dających się zauważyć i opisać regułach. Jedną z nich jest, dla przykładu, sposób rozwoju firm, które zaczynały od przedsięwzięć o charakterze butikowym, by z czasem – na kanwie własnego sukcesu – znacznie się rozrosnąć. We wstępniaku do „High Fidelity” ze stycznia 2022 roku Wojciech Pacuła pisał tak:

Czym wracam do myśli, która ten tekst rozpoczyna, a mianowicie, kiedy duży jest za duży? Przyznam, że od początku miałem skojarzenie w którym sytuacja z przywołanymi powyżej kawiarniami jest wyjątkowo wiernym odbiciem tego, z czym mamy do czynienia w audio. Przecież w naszej branży również mamy 1) produkty przeznaczone dla szerokiej grupy odbiorców, niekoniecznie zainteresowanych pogłębianiem wiedzy na ten temat – to poziom podstawowy. Wyżej są 2) produkty specjalizowane, ale pochodzące z mniejszych, często rodzinnych firm, które stanowią trzon oferty w salonach audio. I jest wreszcie 3) top high-end z często jednoosobowymi, zarządzanymi przez pasjonatów, firmami.

Która z tych grup jest tą „prawdziwą” dla audio? Bez której nasze życie mogłoby się obyć? Nie chciałbym zabrzmieć jak niuejdżowy odlot, ale jest tak, że wszyscy składają się na coś, co tworzy wartość, jakiej żadna z tych grup z osobna nie byłaby w stanie wypracować. Czyli – wszystkie są równie ważne. I, podobnie, jak z przywołanymi kawiarniami, tak i tutaj naturalną tendencją jest wzrost. Często jest więc tak, że firma z małej robi się większą, a często naprawdę dużą.

Traci w ten sposób swoje „korzenie”, bo właściciel/konstruktor nie jest już za wszystko odpowiedzialny, ale z kolei zyskuje klientów, a podstawowym celem prowadzenia działalności biznesowej jest przecież zarabianie pieniędzy. Od tego, co wsobne i hermetyczne idziemy w kierunku tego, co transcendentne i powszechne. Tracąc własny rys zyskuje się w zamian rys „ogólny”, bardziej strawny dla większości ludzi. Ważne jest tylko, aby nie zapomnieć, że to wszystko „dzieje się” dla muzyki. Tam, gdzie zakłada się szybki zysk za wszelką cenę źle się to kończy i taka firma szybko z rynku znika.

⸜ WOJCIECH PACUŁA, Kiedy duży jest za duży? Czyli o decyzjach dotyczących zmiany statusu z firmy „butikowej” na większą, → HIGHFIDELITY.pl, dostęp: 23.02.2024.

Zasada wydaje się więc prosta. W high-endzie za najlepsze, najbardziej wyrafinowane rzeczy odpowiadają mali wytwórcy; wielkie (lub po prostu nieco większe) firmy jakość produktów składają na ołtarzu awansu komercyjnego. Co więcej, w im wyższą jakość produktu celujemy, tym więcej jego elementów musi być wykonanych przez specjalizujących się wyłącznie w nich producentach.

Przykładem tego typu podejścia par excellence jest oczywiście audio. Znajdziemy w tej branży, to prawda, przykłady firm produkujących wszystkie elementy toru audio, ale zazwyczaj nie wszystkie one są topowej klasy. Szukając jakości, kolumny nabędziemy od producenta kolumn, elektronikę od jej mistrzów, po kable udamy się zaś do manufaktur specjalizujących się właśnie w nich. Producenci – tak dla przykładu – tych ostatnich mogą oczywiście wyprodukować parę kolumn głośnikowych (część z nich nawet tak robi); doświadczenie podpowiada mi jednak, że rzadko kiedy tego typu „akcje” kończą się sukcesem.

August II Mocny vs Chiny, Ford vs Ferrari (czyli: Naim vs Kondo)

SZEROKO POJMOWANY HIGH-END, jak staram się wykazać, rządzi się swoimi prawami. Jednak od każdej zasady można znaleźć wyjątki, a prawidła dotyczące omawianego fenomenu nie są przecież wyryte w kamieniu.

Nie są również wyryte na porcelanie. Ta, trzeba to powiedzieć na samym początku, nie jest wynalazkiem europejskim, a chińskim. Chociaż badaczom trudno jest wskazać konkretny moment rozpoczęcia jej wytwarzania na terenie Państwa Środka, bez wątpienia mówimy tu o czasach zamierzchłych. Cenny materiał zaczęto uzyskiwać w czasie panowania dynastii Tang, mniej więcej w trakcie VII bądź XVIII wieku naszej ery. Przez całe średniowiecze porcelana pozostawała tyle interesującym, co trudno dostępnym artefaktem, trafiającym wyłącznie na stoły najbogatszych warstw panujących.

W kolejnych wiekach sytuacja dynamicznie się zmieniała. Daleki Wschód co prawda wciąż pozostawał jedynym źródłem pożądanego towaru, ale w Europie – szczególnie w XVII i XVIII wieku – zapanowała na niego moda z prawdziwego zdarzenia. Można wymienić kilka przyczyn wzrostu zainteresowania Europejczyków drogocennymi wyrobami z Azji. Dużą rolę odegrało tu pojawienie się nowych, ekscytujących napojów pokroju czekolady, kawy czy herbaty. Wszystkie z nich, jak dobrze wiemy, serwuje się przede wszystkim na gorąco, a do takich zadań porcelana nadaje się idealnie. Nie zmienia smaku, nie parzy w ręce i usta, jest elegancka i wygodna; da się ją także formować na wiele sposobów, uzyskując utensylia dostosowane do konkretnych napojów.

Ze względu na rzadkość i egzotyczne pochodzenie (a trzeba na marginesie dodać, że Europę wieku Oświecenia fascynował świat zewnętrzny, nawet jeśli często zachwyt mieszał się z kolonialnymi podbojami) porcelana była postrzegana jako obiekt o charakterze wybitnie luksusowym. Droga i krucha, znakomicie pasowała do przepysznie urządzonych zamków i zameczków, pałaców i innych posiadłości.

W końcu: miała porcelana kilku zakochanych w niej bez reszty wielbicieli, sławiących jej zwiewną urodę i podsycających modę na ten delikatny materiał. Za najważniejszego z porcelanowych adwokatów przełomu XVII wieku należy uznać Augusta II Mocnego. Chociaż w Polsce kojarzymy go głównie z niezbyt udanymi rządami królewskimi, w swojej rodzinnej domenie – Saksonii, w której pełnił rolę elektora jako Fryderyk August I – poczynał sobie nad wyraz sprawnie, uzyskując znaczne przychody z licznych źródeł. Jego obsesją (myślę, że można tak to nazwać) stało się „białe złoto”. Mówiono nawet, że król/elektor zapadł na „chorobę porcelanową”.

Nie bez przyczyny więc to właśnie na terenach zarządzanych przez Augusta II Mocnego powstała w 1710 roku pierwsza europejska manufaktura porcelany. Domem dla niej stała się oddalona o kilkadziesiąt kilometrów od Drezna Miśnia (niem. Meissen), pod imieniem tym – w wersji niemieckojęzycznej rzecz jasna – saska porcelana jest do dziś produkowana i sprzedawana. Chociaż jej jakość nie stała początkowo na wysokim poziomie, zatrudnieni przez elektora saskiego rzemieślnicy i artyści pokroju Johana Joachima Kändlera czy Bonaventury Häuera, szybko osiągnęli mistrzowski poziom obróbki oraz zdobienia cennego materiału.

Opowiadam tę, skądinąd nieprzystającą do realiów audiofilskich periodyków, historię z jednego powodu: stanowi ona dobry dowód na to, że high-end niekoniecznie musi być domeną przedsięwzięć o ograniczonym wolumenie. Chociaż manufakturze miśnieńskiej daleko było do – mających nadejść wraz z nastaniem wiek później epoki industrialnej – wielkopowierzchniowych kompleksów fabrycznych, trudną ją jednak ujmować w kategorię rzeczy małych. Była to prężnie działająca machina, której wysokiej klasy wytwory zdobiły stoły arystokratów z całej Europy: od Wysp Brytyjskich po folwarki magnatów I Rzeczypospolitej.

Jeszcze ciekawszym, i nieco młodszym, przykładem high-endu opuszczającego fabryczne podwoje jest Ford GT40, sportowy samochód mający na koncie cztery zwycięstwa prestiżowego wyścigu 24h Le Mans (w latach 1966-1969). Chociaż model ten powstał w firmie będącej symbolem zmechanizowanej produkcji, przez niemal pół dekady z powodzeniem konkurował z Ferrari – a więc z firmą opartą o rzemieślniczym etosie, programowo stawiającą jakość ponad ilość.

W świecie audio również zdarza się, że za opracowaniem topowych produktów stoją ogromne (przynajmniej jak na warunki branży) marki. Moim ulubionym przykładem jest wzmacniacz Naim Statement. W skład tego trzyczęściowego kolosa wchodzą: przedwzmacniacz NAC S1 oraz monobloki NAP S1. Wszystko w tym „wzmaku” wykonane jest wybitnie.

To rzadki, niestety, w świecie audio przykład urządzenia, które i świetnie wygląda, i jeszcze lepiej brzmi; dla mnie to, dodatkowo, punkt odniesienia dla wszystkich wzmacniaczy, które słuchałem od momentu zapoznania się ze Statementem, łącznie z wybitnym dziełem Hiroyasu Kondo – wzmacniaczem zintegrowanym Kondo OnGaku.

⸜ Naim Statement - do dziś jeden z najlepszych wzmacniaczy, jakie słyszałem

Naim ma przy tym niewiele wspólnego z japońską manufakturą, przynajmniej pod względem biznesowym. Ofertę tego pierwszego stanowią w pierwszym rzędzie produkty przeznaczone dla masowego (no, relatywnie) odbiorcy; urządzenia Kondo przeznaczone są wyłącznie dla (zasobnych) pasjonatów. Tymczasem, gdybym dysponował nieograniczonym budżetem na system audio, zapewne skusiłbym się nie na japońskie arcydzieło, a Statementa – dziecko wielkiego koncernu.

Kiedy mały jest za mały (exegi monumentum)

DLA OSÓB POSTRONNYCH niniejsze rozważania mogą wydawać się odklejone od rzeczywistości, jednak dla ludzi związanych czy to zawodowo, czy hobbystycznie z dowolną dziedziną high-endu mogą okazać się istotne. Przyzwyczajeni do hołubienia niewielkich, często jednoosobowych manufaktur, programowo odrzucających wysuwane przez wielkich i wpływowych roszczenia do wysokiej jakości, zamknięci w naszych wieżach z tytanu czy miedzi, żeby w kręgu audio, zapominamy, że jest to tylko jeden ze sposobów patrzenia na świat.

Inaczej tę sprawę widzieli Josep Lluís Sert, Sigfried Giedion oraz Fernand Léger, którzy w latach 40. XX wieku opublikowali esej zatytułowany Nine Points on Monumentality (pol. Dziewięć punktów monumentalizmu). Jak w artykule Bohater z przypadku? pisze historyk sztuki i architekt Michał Wiśniewski, autorzy nawoływali w nim do syntezy sztuki realizowanej w wielkiej skali, „prezentując idealistyczną wizję przyszłości wyrażającej się poprzez monumentalne projekty budynków publicznych opracowywane wspólnie przez architektów, malarzy i rzeźbiarzy”.

W tym samym tekście autor przytacza „główne idee manifestu”:

1. Monumenty są pomnikami człowieka, stworzonymi jako symbole ludzkich idei […];
2. Monumenty wyrażają najwyższe potrzeby ludzkiej kultury […];
3. Każdy miniony okres, który stworzył praw dziwą kulturę, miał siłę, aby tworzyć takie symbole […];
4. Ostatnie sto lat było światkiem dewaluacji monumentalizmu […];
5. Bezużyteczność monumentalizmu była powodem odrzucenia go przez modernizm […];
6. Okres powojenny może przemodelować życie społeczne […];
7. Ludzie pragną budynków, które reprezentują ich życie społeczne […];
8. Miejsca pod monumenty powinny być zaplanowane […];
9. Nowoczesne materiały i technologie są pod ręką […]”.

⸜ MICHAŁ WIŚNIEWSKI, Bohater z przypadku?, → www.AUTOPORTRET.pl, dostęp: 23.02.2024.

Mocno, przynajmniej z mojego punktu widzenia, wybrzmiewa przede wszystkim pierwsza trójka. Okazuje się bowiem, że ogromnym przedsięwzięciom – inaczej niż apologeci high-endu, w tym do niedawna także ja, chcieliby to widzieć – można przypisać nielichą wartość intelektualną.

Tym sposobem przechodzimy do sedna niniejszego tekstu. A jest nim, w skrócie, wezwanie do porzucenia dogmatycznego spojrzenia na świat, w którym maleńka manufaktura a priori jest lepsza od większych przedsiębiorstw. Fakt, że coś zostało wykonane ręcznie, przez pracującego w pojedynkę rzemieślnika nie jest gwarantem wysokiej jakości. I odwrotnie: nie można odgórnie zakładać, że w „bebechach” większej firmy nie znajdzie się miejsca na projekt, którego kluczowym założeniem będzie doskonałość. Dopiero zetknięcie się z produktem może nam powiedzieć cokolwiek o jego charakterystyce.

Odrzucanie ciekawego, potencjalnie high-endowego wyrobu na podstawie widniejącego na nim logotypu (dogmatyczna selekcja negatywna, nieobca pasjonatom niszowych zagadnień) jest równie mało rozumne co bezmyślne nabywanie rzeczy kiepskiego gatunku z tego samego powodu (dogmatyczna selekcja pozytywna, obecna przede wszystkim w świecie przedmiotów luksusowych).

Wyraźnie widoczne jest to w tych przejawach high-endu, które w jakiejś części opierają się na nowoczesnych technologiach. Tak dzieje się przecież w świecie audio. Relatywnie proste (z dzisiejszego punktu widzenia) technologie zostały ujarzmione i w pełni przejęte przez małych wytwórców, ale nowsze rozwiązania są opracowywane i zapewniane przez dużych graczy. Im wyżej znajdujemy się na technologicznym drzewie, tym więcej zależy nie od niewielkich manufaktur, a od globalnych korporacji.

⸜ Przykład współpracy wielkiego z mniejszym: przemalowane przez Łukasza Habierę Porsche Taycan, prezentowane na dziedzińcu Muzeum Inżynierii i Techniki w Krakowie

Trudno sobie wyobrazić, by niszowy producent odtwarzaczy CD brał się za opracowywanie własnego napędu; jest to sprawa zbyt skomplikowana, czasochłonna i kosztowna, by porywać się na takie wyzwanie w pojedynkę. Jedyną możliwością jest skorzystanie z napędów przygotowanych przez wielkie koncerny, takie jak Philips czy Sony, nawet we własnych wersjach, albo firmy bazujące na opracowaniach innych, jak StreamUnlimited.

Jeszcze lepszym przykładem są odtwarzacze plików, będące de facto wysoko wyspecjalizowanymi komputerami. Nikt chyba nie myśli, że w przydomowych piwnicy lub garażu da się samemu zlepić mikroprocesor. W wypadku kolumn głośnikowych czy kabli nie ma takich ograniczeń; każdy – jeżeli ma wystarczająco dużo samozaparcia – może produkcję takowych rozpocząć.

Świeżym (i ekscytującym pod względem poznawczym) przykładem owego podejścia tożsamościowego jest atmosfera związana z małymi księgarniami i niszowymi wydawnictwami. Od kilku dni (piszę te słowa 23 lutego) można natknąć się na wywiady oraz posty zamieszczane na platformach społecznościowych dotyczące rynku książki w Polsce. Faktem jest, że sytuacja w tej materii nie przedstawia się dobrze. Nie można nie zgodzić się z konstatacją, że i pod względem prawnym, i edukacyjnym trzeba zrobić więcej, by niewielkim wydawcom i małym księgarniom ulżyć. Co jednak mi w tym wszystkim nie przypadło do gustu to próba „gatunkowego” przypisania tymże wysokiej jakości.

Na profilu Karakteru (na marginesie: jednego z najlepszych polskich wydawnictw, iście highendowej inicjatywy na tym polu) na Instagramie można przeczytać:

Księgarnie stacjonarne padają jak muchy, bo nie wytrzymują konkurencji ze sprzedażą internetową, która opiera się na dzikim rabatowaniu książek. Dzikim, bo książki w dniu premiery można kupić z rabatem 40-50% lub więcej. Tę patologię można objaśniać z dwóch perspektyw: ekonomicznej i, nazwijmy to: misyjnej. Ta druga jest nam szczególnie bliska.

Ekonomiczna: Czy kupowaliście kiedyś ciuch z nowej kolekcji z rabatem 50%? A smartfon/laptop/dowolną elektronikę? Albo może samochód? Nie, nie i jeszcze raz nie. Nowy towar sprzedawany jest w pełnej cenie określonej przez producenta. Cena nie jest wymysłem, nie przyśniła się nikomu, a wynika stricte z kalkulacji kosztów produkcji. Po pewnym czasie od premiery następuje przecena: ciuchy z kolekcji jesiennej są tańsze, bo kupujemy znowu wiosenne sukienki. Wyprzedawany jest rocznik VW, bo wjeżdża nowy. Nowy zapach perfum debiutuje w pełnej cenie, więc poprzedni dostaje rabat.

I tak też powinno być z książkami: nowe książki sprzedawane są w pełnej cenie okładkowej, a po określonym czasie – postulowany zakres to 6-12 miesięcy – następuje przecena. Proste, prawda? Takie uzdrowienie sytuacji zapewniłaby ustawa o jednolitej cenie książki.

A teraz perspektywa misyjna, ekstremalnie niepopularna wśród dużych wydawców oraz, co gorsza, decydentów polskich. W tym myśleniu książka nie jest towarem takim samym, jak kurtka, masło czy pralka. Jest dobrem kultury, a to oznacza, że pełni ważną rolę dla rozwoju i dobrostanu społeczeństwa. A skoro tak, to musi być objęta szczególną ochroną. Myślenie jest proste: państwo ma obowiązek zapewnić wszystkim obywatelom dostęp do książki, tak jak do lekarstw. Dostępność książki spada, bo padają księgarnie, księgarnie padają, bo wykańczają je wojny cenowe. Ergo – trzeba ukrócić wojny cenowe. Jak to można zrobić? Wprowadzając ustawę o jednolitej cenie książki.

⸜ → www.INSTAGRAM.com, dostęp: 23.02.2024.

Wspomniana w ostatnim akapicie „perspektywa misyjna” z automatu zostaje odebrana „dużym wydawcom”, a myślenie o książce jako „dobru kultury”, które „pełni ważną rolę dla rozwoju i dobrostanu społeczeństwa” przypisana zostaje tym samym mniejszym graczom. Tymczasem wiele księgarń i wydawnictw o mniejszym charakterze to zwyczajne chałtury, które z wysoką jakością nie mają nic wspólnego. Zamiast wszystko szufladkować, postąpilibyśmy mądrzej, gdybyśmy świadomie i rozumnie oceniali każde przedsięwzięcie z osobna. „Po owocach ich poznacie” – to wspaniała maksyma, którą warto mieć za światło przewodnie.

Pięknie sprawę dyskursu tożsamościowego, z którym mamy tutaj do czynienia podsumował niedawno w wywiadzie opublikowanym w „Tygodniku Powszechnym” Michał Paweł Markowski:

Potrzeba posiadania wyrazistej i spójnej tożsamości to przejaw słabości egzystencjalnej, lęku, że nie damy sobie rady sami, więc potrzebujemy pomocy innych. To psychologia oblężonej twierdzy, w której wszyscy ze strachu trzymają się za ręce. Cel takiego działania przynosi oczywiste korzyści – daje poczucie siły i bezpieczeństwa. Rozumiem to. Ale jednocześnie taka nieposkromiona potrzeba przynależności ma w sobie coś niepokojącego.

⸜ MICHAŁ MARKOWSKI, Ja, heretyk, „Tygodnik Powszechny”, nr 8, 21.02.2024, s. 64-68.

Nawet zepsuty zegar… (kiedy Goliat bije Dawida)

KILKA LAT TEMU, gdy pracowałem jeszcze w redakcji muzycznej radia RMF FM, utrzymywałem codzienny kontakt mailowy z przedstawicielami wszystkich trzech najważniejszych wytwórni płytowych w naszym kraju: Universal Music Polska, Warner Music Poland oraz Sony Music Entertainment Poland.

Okrągłe słowa zaczerpnięte wprost z korporacyjnych szkoleń kontaktu z partnerami biznesowymi płynęły z ich strony wartko, stopki wiadomości lśniły od pięknie przygotowanych logotypów i dumnie brzmiących nazw stanowisk. Mówiąc krótko: była to typowa korporacyjna wymiana zdań, ograniczona przez wewnętrzne wytyczne i procedury. Początkowo chciałem napisać, że próżno było szukać pogłębionego podejścia do tematu muzyki, ale tak naprawdę w tych wymianach maili brakowało czegoś bardziej podstawowego: czynnika ludzkiego. Tego typu wiadomości z powodzeniem mogłyby pisać (i pewnie niedługo tak się stanie) boty.

Dla wielkich firm takie podejście do prowadzenia biznesu (i nie ma znaczenia, na czym ów biznes się skupia: wydawaniu muzyki czy książek, produkowaniu krat pomostowych na potrzeby górnictwa, pisaniu programów komputerowych) jest symptomatyczne, przez co – dysponując nierzadko niemal nieograniczonymi zasobami pieniężnymi i ludzkimi – nie są w stanie zaoferować czy to produktu, czy usługi na highendowym poziomie. Mając do wyboru między dwoma produktami: przygotowanym z myślą o masowym odbiorcy oraz wykonanym w duchu high-endu, zawsze lepszym wyborem będzie – mocno w to wierzę – ten drugi.

Jednakże, co starałem się wykazać, nawet zepsuty zegar dwa razy na dobę wskazuje dobrą godzinę. Przy odpowiednim (szczęśliwym?) zbiegu kluczowych czynników ogromna firma, operująca na co dzień z nie najwyższą jakością, jest w stanie zaoferować coś wyjątkowego. Ford, z całym swoim bizantyjskim aparatem biurokratycznym nakierowanym na ilość, przygotował jedno z najlepszych aut wyścigowych wszech czasów, z powodzeniem konkurując ze złotym dzieckiem włoskiej motoryzacji: Ferrari, a Warner Music Poland sprezentował nam płyty z doskonałym dźwiękiem w formacie uważanym od lat za martwy.

Ociężały od nadmiaru procedur, zamulony stawianiem ilości ponad jakość Goliat pobił pięknego, czystego, szlachetnego Dawida, czempiona high-endu, na jego własnym podwórku.

»«

O AUTORZE

BARTOSZ PACUŁA jest antropologiem historii, członkiem Krakowskiego Towarzystwa Sonicznego. 22 marca, nakładem krakowskiego wydawnictwa Znak Horyzont, ukazała się jego książka High-End. Dlaczego potrzebujemy doskonałości; więcej → TUTAJ.